Historia pewnych śliwek

śliwki w garnku

Prawdziwych przyjaciół poznaje się w biedzie. Nie mogliśmy zatem przejść obojętnie wobec klęski urodzaju spowodowanej obfitym owocowaniem pewnej śliwy. Zakasaliśmy więc rękawy i wyposażeni w wiadro wyruszyliśmy w odwiedziny.

Zadanie okazało się, obok wartości praktycznych, nieść także wiele radości. Z wesołym zaangażowaniem młodego pokolenia najpierw, wybrzydzając, powybieraliśmy z trawy co lepsze spady, po czym przystąpiliśmy do części głównej. Strzepywanie śliwek na rozciągniętą nad ziemią płachtę unaoczniło siłę zbiorowości, jednocześnie dając wiele okazji do roześmianych okrzyków „ał!”, gdy śliwce zdarzało się trafiać w dziecięce ciała.

A skoro w jednym zdaniu pojawiły się śliwki i ludzie, to muszę przywołać opowieść z ziemi miechowskiej, przekazaną mi przez mojego tatę. Gdy nadchodził czas zbioru śliwek, szeroko pojęta rodzina schodziła się do właścicieli kilkudziesięciu drzew tego gatunku. Impreza (dosłownie, bo przecież kiedy ludzie się spotykali, to nie tylko po to żeby pracować!) trwała dwa-trzy dni. Zebrane i wydrylowane owoce umieszczano w ogromnych żeliwnych, emaliowanych od wewnątrz kotłach, pod którymi rozpalano ogień. Smażenie powideł trwało nieprzerwanie przez cały ten czas, a mężczyźni wielkimi drewnianymi kopyściami mieszali wsad, aby się nie przypalił. Nocami ustalano dyżury. Po zakończonym procesie rozdzielano powidła pomiędzy wszystkie zaangażowane rodziny, a było tego tyle, że starczało na cały rok. Dobrze przygotowane powidła były gęste, aż łyżka stała. Nie ulegały także łatwo zepsuciu.


Skoro więc mieliśmy już śliwki i rodzinną tradycję, cóż innego mogliśmy zrobić? W domu przystąpiliśmy do mycia, drylowania, przebierania i w końcu smażenia. Na skalę tak małą, że można tylko mieć nadzieję, że przodkowie tego nie widzą. Nie mieliśmy także tradycyjnych dla celów powidłowych węgierek, lecz chyba renklody. Dobrze że chociaż w żeliwnym garnku.

Po 25 godzinach od rozpoczęcia aromatyzowania domu cudownym zapachem, powidła wylądowały w słoikach. Na ostatnim etapie, gdy powidła są już gęste, uzyskanie bardzo gęstych wymaga niemalże nieustannego mieszania. Zapewne dlatego zatrzymaliśmy się na etapie „gęste, choć łyżka nie stoi”, nawet pomimo pomocy płyty grzewczej, która pełniła nocny dyżur. W tym czasie była ustawiona na najmniejszą moc, aby tylko podtrzymać ciepło, nie przypalając jednak zanadto.


Samodzielna produkcja żywności nie przestaje sprawiać mi ogromnej satysfakcji. Dlaczego tak się dzieje? Raczej nie chodzi tu o aspekt finansowy. Nie mam poczucia że oszczędzam w ten sposób pieniądze, tym bardziej że bardzo często wyroby wysokiej jakości (a jeśli coś robić, to tylko tak!) nie wychodzą dużo taniej od sklepowych odpowiedników. Ale za to smak może być nieporównywalny. A nawet jeśli wychodzą taniej, to gdyby przeliczyć poświęconą ilość czasu na pieniądze, to może się już nie opłacać.

O co może więc chodzić? Może o proces twórczy? Po spędzaniu dziesiątek godzin tygodniowo w wirtualnym świecie, przyjemnie jest stworzyć coś namacalnego, doświadczalnego wszystkimi zmysłami. Może o poczucie więzi z naturą? Dobre powidła, z naturalnych, lokalnych śliwek można zrobić tylko w bardzo ograniczonym przedziale czasowym w ciągu roku. Albo uczestniczysz w nadanym cyklu życia, albo powideł nie będzie. Może o prostotę? O niezależność?

A może w tym wszystkim chodzi po prostu o niezrównany smak?

powidła na chlebie
Domowe powidła na domowym chlebie!

Jedna odpowiedź do “Historia pewnych śliwek”